Wbrew stereotypowi, często zdarza się, że na
Polaka to właśnie za granicą czeka przyzwoita
praca zgodna z jego kwalifikacjami, a w Polsce –
zmywak – zauważa w rozmowie z Polską Agencją
Prasową Łukasz Stec, autor książki “Psychoanioł w
Dublinie”, której główny bohater to polski emigrant.
Pewnego dnia Wowa, główny bohater powieści
“Psychoanioł w Dublinie”, dowiaduje się, że dokładnie za
siedem dni zostanie zamordowany. Ma tydzień aby
zapobiec swojej śmierci. Szukanie potencjalnych sprawców morderstwa daje autorowi książki
okazję do poprowadzenia czytelnika przez współczesny Dublin, gdzie duża część mieszkańców to
emigranci – przede wszystkim z Hiszpanii, Ameryki Południowej i Środkowej, ale także, jak Wowa –
z Polski.
PAP: Kryminały – a “Psychoanioł w Dublinie” to poniekąd kryminał – mają w swoją poetykę wpisany
szacunek wobec realiów i pewnego rodzaju pietyzm w odtwarzaniu opisywanej rzeczywistości.
Skąd Pan zna Dublin?
Łukasz Stec: “Psychoanioł” rozgrywa się jesienią 2007 roku. Pracowałem wówczas w Dublinie jako
redaktor naczelny tygodnika dla polskiej emigracji. W pewnym sensie był to czas przełomu. Lato i
jesień 2007 były jeszcze bardzo dobrym okresem dla Irlandii, a więc także dla tamtejszych
imigrantów. Mieszkało tam wówczas około 250 tys. Polaków, a latem pojawiła się ostatnia duża
fala migracji znad Wisły. Zaraz potem nastąpiło załamanie gospodarcze i kryzys, po którym w
Irlandii pozostało ok. 120 tys. osób z Polski.
PAP: Czy czas, w którym rozgrywa się powieść, ma znaczenie?
Ł.S.: Cały koncept książki z tym współgra. Bohater powieści wiedzie w Irlandii spokojne, wygodne
życie i nagle dowiaduje się, że za tydzień prawdopodobnie zginie. Podobne napięcie i niepokój
wisiały w tamtym okresie w powietrzu w całej Irlandii. Niby jeszcze trwała dekada Celtyckiego
Tygrysa, ale już czuło się, że nadchodzi coś niedobrego, zza oceanu zaczynały napływać
informacje o nadchodzącym kryzysie. Na przełomie 2007 i 2008 roku większość osób już wiedziała,
że zanosi się na recesję. Atmosfera niepokoju w dużej mierze przeniknęła do “Psychoanioła”.
PAP: Nie można zdradzać czytelnikom, co przytrafiło się głównemu bohaterowi. Ale co stało się z
ponad 120 tys. Polaków, którzy po 2008 roku wyjechali z Irlandii?
Ł.S.: Niektórzy wrócili do kraju, choć z moich informacji wynika, że bardzo wielu zdecydowało się
emigrować ponownie, zazwyczaj w innym kierunku niż Irlandia. Budowlańcy najczęściej przenosili
się bezpośrednio z Irlandii do Norwegii i Wielkiej Brytanii, gdzie trwały akurat przygotowania do
olimpiady w Londynie, w związku z czym było duże zapotrzebowanie na pracowników
budowlanych. Pewna część inżynierów po tym, jak sprawdzili się w Irlandii, wyjechała na kontrakty
do bogatych krajów arabskich. Tymczasem wśród innych osób z wyższym wykształceniem
względnie popularnym kierunkiem stała się Kanada i Australia.
PAP: Jak po powrocie z emigracji postrzegano Polskę?
Ł.S.: Wiele osób po próbie powrotu do kraju dochodziło do wniosku, że nie chce tutaj mieszkać.
Mimo że w 2008 roku w Polsce bezrobocie było znacznie mniejsze niż obecnie. Jednak wbrew
stereotypowi polskiego emigranta pracującego za granicą na zmywaku, często zdarza się, że to
właśnie za granicą czeka na niego atrakcyjna praca zgodna z kwalifikacjami, a w Polsce “zmywak”
– zazwyczaj pod postacią tymczasowej słabo płatnej posady w call center.
Kluczowy wydaje się jednak czynnik kulturowy. Wyjazd do Irlandii to dla wielu osób przede
wszystkim doświadczenie tego, że europejskie standardy pracy to nie tylko lepsze zarobki, a
przede wszystkim kultura w relacji przełożony-podwładny, tego, że jednostka ma wpływ na życie
społeczeństwa, a politycy są tylko jego reprezentantami wybieranymi spośród wszystkich równych
sobie obywateli, a nie stojącymi ponad prawem oderwanymi od rzeczywistości postaciami z innego
świata.
To doświadczenie życia w kraju, którego reprezentanci w postaci urzędników czy służb
mundurowych na każdym kroku chcą pomóc obywatelowi, a nie utrudnić mu życie. To w końcu
doświadczenie życia w kraju, w którym otwartość i tolerancja nie są tylko ładnie brzmiącymi
sloganami, a człowiek czuje się swobodnie we własnej skórze, której nikt obcy nie chce z niego
zdzierać i przerabiać według własnych upodobań.
PAP: Czy Irlandia zmienia Polaków?
Ł.S.: Bardzo. Pierwsza rzecz, którą się tam zauważa to zupełnie inna atmosfera – spokojniejsza,
bezstresowa. Nie ma czegoś, co nazywam polskim “szczękościskiem”. W Polsce pojawia się kolejka
w sklepie i już rośnie napięcie, idąc do urzędu trzeba się przygotować na starcie lub przynajmniej
nieuprzejme potraktowanie. Irlandczycy potrafią na luzie podejść do spraw, które w Polsce
niechybnie doprowadziłyby do awantury, oni w takich wypadkach zwykli żartować. Zupełnie inne
jest też podejście ludzi do państwa, panuje przekonanie, że to kraj jest dla ludzi, a nie odwrotnie,
że od kraju obywatel ma prawo czegoś oczekiwać. Poza tym Irlandczycy są społeczeństwem
bezklasowym, bardzo egalitarnym. Polscy emigranci przywykli tam do dobrych, często mało
formalnych relacji w pracy między przełożonymi a pracownikami. Prawda jest taka, że w Irlandii
czołowy polityk ma w sobie mniej wyniosłości niż przeciętny polski wójt.
PAP: A czy polska emigracja wniosła coś do życia Irlandii?
Ł.S.: Chyba za wcześnie o tym mówić, to zbyt młoda emigracja. Podobno część Irlandczyków pod
wpływem Polaków zaczęła obchodzić Wigilię Bożego Narodzenia. Wcześniej, choć to kraj katolicki,
świętowali jak anglikanie – 25 grudnia. Zresztą obraz Irlandii jako katolickiego kraju nie jest do
końca prawdziwy. W czasach prosperity bardzo pogłębiła się laicyzacja społeczeństwa. W Polsce
byłoby nie do pomyślenia, żeby kościół na Krakowskim Przedmieściu przerobić na pub, tymczasem
na jednej z głównych ulic Dublina działa bardzo popularny lokal The Church, funkcjonujący w
dawnym kościele pod wezwaniem św. Marii. Polscy emigranci w Irlandii, podobnie jak Irlandczycy,
również niezbyt często uczęszczają na msze święte. Można to tłumaczyć tym, że na emigracji
przestaje działać presja rodzinna czy społeczna kontrola, dzięki czemu na nabożeństwa uczęszcza
się rzeczywiście z własnej woli.
PAP: Jak Polacy znajdują się w Irlandii? Czy nie mamy czasem podobnych sposobów relaksowania
się po pracy?
Ł.S.: Choć Dublińczycy mają aż kilkadziesiąt słów określających stan upojenia alkoholowego,
statystyki pokazują, że w Irlandii spożywa się dużo mniej alkoholu niż w sąsiedniej Anglii. Zresztą
najsłynniejsze irlandzkie piwo jest dosyć słabe pod względem tzw. mocy, a jego powolne
spożywanie ma w o wiele większym stopniu charakter rytuału sprzyjającego rozmowie niż
pijaństwa. Średnia czasu spędzana w pubach jest tu jednaj chyba najwyższa w Europie. Pub to
niemal drugi dom, który z podobną częstotliwością gości Irlandczyków, jak i imigrantów.
Książka “Psychoanioł w Dublinie” ukazała się nakładem wydawnictwa Muza.
Rozmawiała Agata Szwedowicz, Polska Agencja Prasowa
